10 września 2014

Podróż do Ann Arbor

Mój lot był w piątek o 15:15, więc cały czwartek i w piątek rano jeszcze pracowałam, ale jakoś bardzo mi to nie przeszkadzało, bo chłopcy mieli już szkołę. W czwartek, jako że hości nic nie wspominali, w przerwie od pracy umówiłam się na wieczór ze znajomymi. Od razu po pracy wskoczyłam pod prysznic i kiedy jedliśmy kolacje, hostka zapytała, czy mam jakieś plany na wieczór, bo chcieli mnie zabrać na lody. No przykro mi, trochę późno.. Ostatni wieczór w Naperville spędziłam więc w jakiejś włoskiej knajpce w downtown, ze znajomymi, słuchając Steva z North of Eight.
Na szczęście spakowałam się już kilka dni wcześniej, zostawiając sobie na wierzchu tylko kosmetyki i ubrania na te kilka dni, które później wyrzuciłam. Nie chciałam ich już wkładać do walizki, bo się bałam, że się później nie zamknie.. :D
W piątek rano jak zwykle, zaczęłam pracę o 8. Zeszłam na dół, chłopcy byli już ubrani, więc tylko naszykowałam im śniadanie, zjedliśmy, hostka wzięła Gavina i Keegana do ich szkół, a ja sprzątnęłam kuchnię i zaprowadziłam Tre, którego szkoła jest oddalona od domu o jakieś 5 min piechotą. Po powrocie wyjęłam z suszarki ręczniki, świeżą pościel i dokończyłam sprzątanie swojego pokoju i łazienki, żeby nie zostawić po sobie bałaganu. Muszę się pochwalić, ze chyba nie widziałam tego pokoju bardziej czystego ^^
Jak już skończyłam to zniosłam swoje walizki na dół, położyłam klucze od domu i kartę sim na półce w kuchni, a także kartkę i czekoladki, które miałam dla rodzinki. Ok, poszłam w rematch, ale spędziłam tam naprawdę cudowne dwa miesiące. Strasznie tęsknię teraz za tymi urwisami, które na dobranoc dawały mi buziaki i mówiły 'I love you'. Kiedy byłam w kuchni weszła tam host mum z drobiazgiem dla mnie. Dała mi ramkę z ich zdjęciem i list, który pozwoliła mi otworzyć dopiero jak pojadę. Przytuliła mnie i oczywiście nam obu pociekły łzy. Trochę porozmawiałyśmy i niedługo potem przyjechała moja taksówka (hostka nie mogła mnie zawieźć, bo musiała jechać po dzieci, a host był w pracy, ale oczywiście mi za nią zapłacili).
Na wszelki wypadek w taksówce jeszcze raz sprawdziłam, czy mam telefon, i bardzo dobrze, że to zrobiłam, bo, jak się okazało, zostawiłam go w salonie!
Na lotnisko jechałam około godzinę z rozgadanym kierowcą z Iraku, czy skądśtam. Podwiózł mnie pod sam terminal trzeci, pomógł wyjąć walizki, pożegnał się i życzył powodzenia w Michigan.
Po wejściu do budynku stanęłam od razu w kolejce do stanowiska American Airlines, gdzie się miałam odprawić. Było mi ciężko, bo oprócz małej i wielkiej walizki miałam duużą materiałową torbę wypchaną wszystkimi książkami, zeszytami, jakimiś teczkami z dokumentami, itd. Podeszłam, dałam paszport, postawiłam wielką walizkę na wadze i... 56,7lbs! A dozwolone jest 50, czyli przekroczyłam dopuszczalną wagę o jakieś 3kg. babeczka odesłała mnie na ławkę, żeby się przepakować. Problem w tym, że ja nie za bardzo miałam miejsce na cokolwiek, bo żeby domknąć obie walizki, musiałam posadzić na nich Gavina  jeszcze sama usiąść. Rozsunęłam więc dużą walizkę. Większość ubrań miałam w worku próżniowym, co było naprawdę genialnym pomysłem, ale niestety nie mogłam przez to wyjąć zbyt wielu rzeczy, bo wolałam go nie otwierać.. Przełożyłam kilka par spodni i jakieś drobiazgi do materiałowej torby, ciężki naszyjnik do kieszeni kurtki, ale to i tak niewiele dało - musiałam pozbyć się kilku rzeczy. Poszły najcięższe: lakiery do paznokci (tak, ważyły trochę ;p ), baterie, 2 pary jakichś butów jeszcze z Polski i kilka prawie pełnych butelek kosmetyków do kąpieli (miałam mniejsze wersje w podręcznym, no ale i tak ich szkoda). Tym razem zamykanie walizki poszło łatwiej, ale oczywiście i tak musiałam na niej usiąść i jeszcze trochę się siłować z suwakiem, co rozbawiło strażników stojących nieopodal. Zebrałam wszystkie swoje rzeczy (dużą i małą walizkę, materiałową torbę, która była już prawie tak duża jak mała walizka, bluzę, kurtkę, okulary przeciwsłoneczne, duże słuchawki i paszport) i poszłam znów do tej kobitki z American Airlines. Położyłam walizkę na wagę - 47lbs! (czyli mogłam troszkę rzeczy zostawić). Zapłaciłam za bagaż i poszłam wydrukować kartę pokładową. Później udałam się w stronę bramek. Położyłam wszystko, włącznie z butami, do skrzynek. Oczywiście laptopa zapakowałam wcześniej tak, żeby było go łatwo wyjąć, ale mi przecież nigdy nic nie może pójść łatwo i wypadły mi przy tym jakieś tampony, czy coś tam, które pomagał mi zbierać miły pan stojący za mną.. Kiedy już przeszłam przez bramkę i zebrałam wszystko, co moje, pamiętając historię z Kanady, poszłam prosto w stronę wyjścia G18, po drodze zahaczając tylko o Subway. Do samolotu miałam jakąś godzinę, więc słuchając Magic! - Rude (piosenki, którą zawsze śpiewaliśmy w aucie i przy stole, w przerwach od irlandzkiej Whiskey in the Jar), otworzyłam list od Denise. Nie był długi, ale to, co napisała, było bardzo miłe i wzruszające. Pocieszające jest to, że ja na pewno ich niedługo zobaczę, kiedy pojadę do Chicago żeby odwiedzić znajomych. 10 minut przed wejściem na pokład samolotu rozszalała się burza, więc po wejściu na pokład musieliśmy czekać aż przestanie padać.



Wystartowaliśmy z prawie godzinnym opóźnieniem. Obok mnie siedziała jakaś dziewczyna, której było najwyraźniej bardzo niedobrze. Cały czas trzymała torebkę na wymioty i głowę miała między kolanami. Ja naprawdę uwielbiam latać, ale chyba mi się od niej udzieliło, bo aż też się średnio czułam. Było bardzo dużo chmur, więc niewiele mogłam zobaczyć, jednak kiedy zbliżaliśmy się do lądowania zobaczyłam mnóstwo jezior i jeszcze więcej zieleni. Z takim widokiem i Beyonce w słuchawkach powitałam Detroit.

1 komentarz:

  1. Wydaje mi sie że rodzinka trochę żałowała ze wziela Cię w rematch.
    Napisz jak tam u nowej rodzinki!! Jestem bardzo ciekawa :D

    OdpowiedzUsuń